A teraz... mały przewodnik po najlepszych miejscach w KL. Również kulinarny :)
Kiedy temperatura na dworze osiąga 40 stopni... Wszytko, co leży dłużej niż dzień ulega dość nieprzyjemnym reakcją chemicznym i biologicznym. Dlatego właśnie jedząc w tych "obskurnych" knajpkach ulokowanych na zewnątrz możecie mieć pewność, że wszystko co trafia do waszych ust jest świeżutkie, nowo dostarczone i przygotowane specjalnie dla was.
Moim subiektywnym zdaniem najlepsze tradycyjne jedzenie dostaniecie na Indian Street oraz na Bukit Bintang (gdzie miałam szczęście mieszkać). Do pierwszego miejsca udajemy się po przepyszne roti (pierwszy plan na zdjęciu), puszysty chlebek naan (drugi plan), aromatyczną cieciorkę czy kuih (KLIK!):
Poza przepysznym jedzeniem, dzielnica ta oczaruje was barwami, biżuterią, zapachami kadzideł i tradycyjną indyjską kulturą. Jest to moje ulubione miejsce w Kuala Lumpur, do którego wracałam w każdej wolnej chwili. A jeśli jesteś kobietą... oh te buty!
Na Bukit Bintang czeka was skupisko straganów z jedzeniem (otwartych całą dobę), klubów nocnych, salonów masażu i centrów handlowych (poza jedzeniem, zakupy to ulubiona czynność Malezyjczyków). Znajdziecie tam olbrzymi budynek o nazwie Pavilion, a w nim zbiór wszystkich możliwych sieciówek, markowych sklepów oraz oczywiście restauracji i spożywczaków. Serdecznie polecam udać się do Din Tai Fung, gdzie za dobrą cenę zjecie pierożki nagrodzone gwiazdką Michelin.
Wracając do indyjskich klimatów... Must see czyli Batu Caves! Oddalone o 40 min jazdy pociągiem z głównej stacji w KL. Ogromne jaskinie, otoczone przepiękną roślinnością, w których wygospodarowano miejsce na hinduskie świątynie. Opis jest zbędny... zdjęcia mówią same za siebie:
Uwaga na małpy! ;)
Zielonym zakątkiem KL są również ogrody botaniczne w których znajdziecie tematyczne skupiska z motylami, egzotycznymi ptakami, orchideami i hibiskusami.
Poza tym warto udać się do China Town, choć jak dla mnie stanowczo zbyt tłoczne miejsce.
...
Co ciekawe przez miesiąc na ulicy nie spotkałam praktycznie żadnej osoby otyłej. Mijając stragany z ogromnymi garami tłuszczu w których skwierczały obiady dla tubylców nie mogłam się temu nadziwić. Bo jak to... jedzenie najważniejszym posiłkiem dnia, najlepiej smażone, dużo ryżu i sosów, ah no i nie zapominajmy o panierkach. O zgrozo! Gdzie żywieniowiec w takim świecie odnajdzie sens wpajanej mu nauki ?! No ale... McDonalny puste, KFC nie widać, czekolada, chemia...? Tylko na sklepowych półkach na które rzadko się tu zagląda. Dlaczego? Jedzenie na ulicach mimo, że często smażone jest świeże, przepyszne, wspaniale doprawione i tanie! Dodatkowo brak chemii równa się brakowi obżarstwa i uzależnia. Malezyjczycy jedzą tyle ile wymaga od nich ich organizmy, a po co ich ciała miałyby magazynować tłuszcz skoro temperatura na dworze nie spada poniżej 30 stopni, nawet w zimę. Potrawy często są pikantne, a nic tak nie pobudza metabolizmu, nie oczyszcza przewodu pokarmowego, jak chilly i imbir jedzone trzy razy dziennie. Eureka! Azjaci wiedzą co robią i dają nam dowód żyjąc po 100 lat.
A więc, przekonałam was do malezyjskich potraw?!
Buziaki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz